Czy tak to się miało skończyć? Czy taki miał być mój koniec?
Nie potrafiłam od dłuższego czasu tu być, bo czułam się jak niegodny intruz, nie umiałam być szczera.
Nic się nie układa...
Nic.
Odchodzę.
Może kiedyś wrócę.
Może już bez bulimii lub napadowego obżarstwa (bo nie wiem, które mam).
Trzymam za Was kciuki.
Bądźcie silniejsze. Niech Wam się uda :*
Kocham Was.
Getting better everyday
środa, 10 września 2014
wtorek, 2 września 2014
Losing my sense
Witam Was po długiej przerwie od mojego mentalnego pobytu tutaj.
Chciałabym mieć dla Was dobre wieści i mam - jest nowy miesiąc, nowe szanse, nowe wyzwania, po prostu nowy czas, na zrealizowanie tego, co niezrealizowane. Ale dlaczego nikt nie mówi nam o drugiej stronie "nowego"? Przecież nowe szanse to i problemy, nowe wyzwania to i nowe trudności, nowy czas to i nowy brak wystarczająco wolnego czasu.
Brak we mnie zapału i poczucia sensu. Gdzieś go straciłam jak ukochaną zabawkę,którą miałam podczas najlepszej zabawy. Niecałe dwa tygodnie temu czułam się jak wartościowa, mająca cel w życiu dziewczyna. To uleciało wraz z porzuceniem pracy.
Zrezygnowałam co oznacza poddałam się. A dlaczego? Dlatego, że pierwsza poważna praca w moim już całkiem dorosłym życiu, którego swoją drogą moja osoba nie reprezentuje, przerosła mnie. Nie dawałam sobie rady, nie potrafiłam się odnaleźć w tamtym miejscu, przy tym co robiłam. Każdego dnia wstawałam z niechęcią, a przed wyjściem aż do czasu odprawy kelnerów towarzyszył mi ból żołądka, robiło mi się niedobrze i znikało dopiero gdy się dowiedziałam, czy danego dnia czeka mnie coś co mnie przeraża (czyli bycie na sali, które jest jednoznaczne z przepytaniem mnie jak w szkole z menu przez panią menager) czy coś czego nie lubię robić, ale to znam, więc jestem względnie bezpieczna (czyli bycie na barze). To mnie zabijało każdego wieczoru i ranka, ten wewnętrzny niepokój. Gdy sprawa była jasna cały organizm się nieco rozluźniał (gdyż głównie stałam na barze) i dopiero wtedy po jakimś czasie odczuwałam głód, który był na tyle spotęgowany dodatkowo ujściem stresu, że wracając do domu po 13-14 godzinach pracy byłam w stanie zjeść byle co o godzinie 23. W efekcie wiem, że przytyłam, ale to inna bajka, która jednak ma wielkie znaczenie dla mojego wnętrza.
Z porzuceniem pracy długo się nosiłam. Musiało to we mnie dojrzewać, rozważałam wszystko, każde przeciw, ale też każde za. Wiedziałam, że ta decyzja ugodzi najbardziej w moją dumę. Dumę, która była zdwojona rozmiarem od tych wszystkich pochwał - znalazłaś sobie sama tą pracę, zaryzykowałaś i się udało, wiemy, że ciężko pracujesz, ta praca jest męcząca i wymagająca, bo w życiu nie powiedzielibyśmy, że kelner ma jeszcze tyle obowiązków poza obsługiwaniem gości, jesteśmy dumni, bo udowadniasz że jesteś ambitna...
Upadła. Była dwa razy wyżej, więc upadła dwa razy głośniej i dwa razy boleśniej. Myślę, że mogła się roztrzaskać... Czy jest sens ją zbierać... bo już nie można jej odnaleźć...
Chciałabym mieć dla Was dobre wieści i mam - jest nowy miesiąc, nowe szanse, nowe wyzwania, po prostu nowy czas, na zrealizowanie tego, co niezrealizowane. Ale dlaczego nikt nie mówi nam o drugiej stronie "nowego"? Przecież nowe szanse to i problemy, nowe wyzwania to i nowe trudności, nowy czas to i nowy brak wystarczająco wolnego czasu.
Brak we mnie zapału i poczucia sensu. Gdzieś go straciłam jak ukochaną zabawkę,którą miałam podczas najlepszej zabawy. Niecałe dwa tygodnie temu czułam się jak wartościowa, mająca cel w życiu dziewczyna. To uleciało wraz z porzuceniem pracy.
Zrezygnowałam co oznacza poddałam się. A dlaczego? Dlatego, że pierwsza poważna praca w moim już całkiem dorosłym życiu, którego swoją drogą moja osoba nie reprezentuje, przerosła mnie. Nie dawałam sobie rady, nie potrafiłam się odnaleźć w tamtym miejscu, przy tym co robiłam. Każdego dnia wstawałam z niechęcią, a przed wyjściem aż do czasu odprawy kelnerów towarzyszył mi ból żołądka, robiło mi się niedobrze i znikało dopiero gdy się dowiedziałam, czy danego dnia czeka mnie coś co mnie przeraża (czyli bycie na sali, które jest jednoznaczne z przepytaniem mnie jak w szkole z menu przez panią menager) czy coś czego nie lubię robić, ale to znam, więc jestem względnie bezpieczna (czyli bycie na barze). To mnie zabijało każdego wieczoru i ranka, ten wewnętrzny niepokój. Gdy sprawa była jasna cały organizm się nieco rozluźniał (gdyż głównie stałam na barze) i dopiero wtedy po jakimś czasie odczuwałam głód, który był na tyle spotęgowany dodatkowo ujściem stresu, że wracając do domu po 13-14 godzinach pracy byłam w stanie zjeść byle co o godzinie 23. W efekcie wiem, że przytyłam, ale to inna bajka, która jednak ma wielkie znaczenie dla mojego wnętrza.
Z porzuceniem pracy długo się nosiłam. Musiało to we mnie dojrzewać, rozważałam wszystko, każde przeciw, ale też każde za. Wiedziałam, że ta decyzja ugodzi najbardziej w moją dumę. Dumę, która była zdwojona rozmiarem od tych wszystkich pochwał - znalazłaś sobie sama tą pracę, zaryzykowałaś i się udało, wiemy, że ciężko pracujesz, ta praca jest męcząca i wymagająca, bo w życiu nie powiedzielibyśmy, że kelner ma jeszcze tyle obowiązków poza obsługiwaniem gości, jesteśmy dumni, bo udowadniasz że jesteś ambitna...
Upadła. Była dwa razy wyżej, więc upadła dwa razy głośniej i dwa razy boleśniej. Myślę, że mogła się roztrzaskać... Czy jest sens ją zbierać... bo już nie można jej odnaleźć...
sobota, 23 sierpnia 2014
Finally
Witajcie kochane :)
Nie odzywałam się tak długo, gdyż jednak dostałam pracę. Od środy pracuję jako kelnerka, po minimum 12 godzin i nie ukrywam, jestem strasznie wieczorami zmęczona i jedyne o czym myślę to sen i jak bardzo bolą mnie nogi od stania. Jest straszna bieganina, pełno zajęcia, bo jak nie ma gości to jest pełno polerowania, a to akurat moja działka, bo jeszcze nie umiem menu, więc stoję na barze. W poniedziałek idę pierwszy raz na salę. Obawiam się, ale muszę sobie poradzić. Nie chcę by ktokolwiek miał mnie za słabą lub mało wytrwałą.
Przez to zajęcie spalam sporą ilość kalorii, a do tego mało jem. Tak naprawdę to wczoraj dopiero miałam apetyt, ale zagadka rozwiązała się dziś rano - miesiączka. Spóźniona aż 15 dni, ale lepsze to, bo bałam się trochę, że jej nie ma. Zobaczymy jak z dietą pójdzie dziś, bo pamiętam i powtarzam sobie, że okres i zwiększony apetyt nie jest usprawiedliwieniem.
Ludzie w mojej pracy są zajebiści. Każdy mi podpowiada jak czegoś nie wiem czy nie pamiętam, doradzi czy choćby pogada i pożartuje. Atmosfera wśród nas kelnerów jest niemal idealna :)
Pracę traktuję poza zarobkiem jako niezłą okazję do zajęcia sobie czasu i nie ukrywam, liczę, że przez natłok obowiązków będę mniej jeść i schudnę. Może to chore myślenie, ale tak jakoś mam.
Oczywiście nie byłam wielce zadowolona pierwszego dnia gdy okazało się że pracujemy po 12 godzin, a dowiedziałam się tego ok. 17, w godzinę nadziei, że jeszcze 60 minut i moja (w założeniu, bo nikt nie poinformował mnie, że pracujemy 12 h) 8-godzinna praca dobiegnie końca. Jest ciężko i miałam tego świadomość, że tak będzie, ale przyznam Wam, że nie miałam pojęcia że może być aż tak ciężko.
Na pewno nie jest to najcięższa praca i wiele z Was pracuje w jeszcze bardziej wymagającej pracy, ale dla mnie, która nie pracowała na poważnie i jest to moja pierwsza poważna praca, nie jest łatwo, a wieczorami potęguje się we mnie niechęć i pragnienie rzucenia tego w cholerę. Ale rano wstaję i idę. Nie daję tak łatwo za wygraną.
Nie odzywałam się tak długo, gdyż jednak dostałam pracę. Od środy pracuję jako kelnerka, po minimum 12 godzin i nie ukrywam, jestem strasznie wieczorami zmęczona i jedyne o czym myślę to sen i jak bardzo bolą mnie nogi od stania. Jest straszna bieganina, pełno zajęcia, bo jak nie ma gości to jest pełno polerowania, a to akurat moja działka, bo jeszcze nie umiem menu, więc stoję na barze. W poniedziałek idę pierwszy raz na salę. Obawiam się, ale muszę sobie poradzić. Nie chcę by ktokolwiek miał mnie za słabą lub mało wytrwałą.
Przez to zajęcie spalam sporą ilość kalorii, a do tego mało jem. Tak naprawdę to wczoraj dopiero miałam apetyt, ale zagadka rozwiązała się dziś rano - miesiączka. Spóźniona aż 15 dni, ale lepsze to, bo bałam się trochę, że jej nie ma. Zobaczymy jak z dietą pójdzie dziś, bo pamiętam i powtarzam sobie, że okres i zwiększony apetyt nie jest usprawiedliwieniem.
Ludzie w mojej pracy są zajebiści. Każdy mi podpowiada jak czegoś nie wiem czy nie pamiętam, doradzi czy choćby pogada i pożartuje. Atmosfera wśród nas kelnerów jest niemal idealna :)
Pracę traktuję poza zarobkiem jako niezłą okazję do zajęcia sobie czasu i nie ukrywam, liczę, że przez natłok obowiązków będę mniej jeść i schudnę. Może to chore myślenie, ale tak jakoś mam.
Oczywiście nie byłam wielce zadowolona pierwszego dnia gdy okazało się że pracujemy po 12 godzin, a dowiedziałam się tego ok. 17, w godzinę nadziei, że jeszcze 60 minut i moja (w założeniu, bo nikt nie poinformował mnie, że pracujemy 12 h) 8-godzinna praca dobiegnie końca. Jest ciężko i miałam tego świadomość, że tak będzie, ale przyznam Wam, że nie miałam pojęcia że może być aż tak ciężko.
Na pewno nie jest to najcięższa praca i wiele z Was pracuje w jeszcze bardziej wymagającej pracy, ale dla mnie, która nie pracowała na poważnie i jest to moja pierwsza poważna praca, nie jest łatwo, a wieczorami potęguje się we mnie niechęć i pragnienie rzucenia tego w cholerę. Ale rano wstaję i idę. Nie daję tak łatwo za wygraną.
niedziela, 17 sierpnia 2014
I didn't think...
Nie sądziłam, że wykonanie planu, który wydawał mi się tak banalnie prosty może być takie trudne. Wczoraj się udało. Zjadłam nawet ciasteczka w kontrolowanej ilości i bilans wyniósł z całego dnia 850 kcal. Dziś poddałam się bardzo łatwo. Za łatwo.
Zaryzykowałam i z pomocą mądrego internetu odpowiedziałam sobie na kilka pytań:
- co czułam przed obżarstwem? zniechęcenie, stres i obawę, że koniec końców nie poćwiczę, nie pobiegam, bo jest brzydka pogoda, która mnie przytłacza, ale jednocześnie towarzyszył mi brak jakiejkolwiek motywacji by ruszyć się z domu i zrobić coś aktywnego. Prześladowała mnie obawa, że ponownie zawalę i się rozczaruję.
- co jadłam przed obżarstwem? przekąskę która jest w moim planie żywieniowym, ale gdy dowiedziałam się, że tato zgodził się na propozycję babci by zamówić obiad, postanowiłam dodać w ramach bilansu sobie kilka ciastek z wczoraj... cholerne ciastka. nie umiem panować nad słodyczami.
- co czułam w czasie obżarstwa? złość, świadomość że będę tego żałować, a z drugiej strony było mi wszystko jedno, bo przecież i tak nie muszę być atrakcyjna, i tak nikt mnie nie zechce, bo nawet ja sama siebie bym nie zechciała, po co się starać w ogóle skoro i tak jestem wciąż taka sama, nic się nie zmienia w moim wyglądzie ani myśleniu. Czułam słabość, złość na siebie, żal do siebie, bo znów zawiodłam siebie.
- co czułam po obżarstwie? przerażenie, obawę, że przytyję, że przybędzie pełno centymetrów przez cholerstwo któremu nie umiem się sprzeciwić i odmówić - jedzeniu, zazdrość wobec tych które są chude, które są silne i odmawiają sobie śmieciowego żarcia, mówią "nie" pokusom, żal że ja taka nie jestem.
A po obżarstwie oczywiście opiłam się wody i końcową część wepchniętego w siebie żarcia zwymiotowałam. Piąty raz zwymiotowałam, ostatni miał być ostatnim. Czułam rozgoryczenie. Już nie mam nawet nadziei, że to co zwymiotowałam się nie odłoży. Czułam się zawiedziona, słaba, upokorzona, że nie umiem sama kontrolować jedzenia, że to żądza jego mną kieruje, a potem gdy już mnie nasyci prowadząc ku wykwintnej pomarańczowej końcówce szczoteczki do zębów, która pomaga wyrzucić część nabrzmiałego śmietniko-żołądka. Czułam odrazę do siebie.
Ale po chwili...
Po chwili przyszło coś na kształt zdeterminowania. MUSZĘ BYĆ SILNA. CHCĘ BYĆ SILNA. Udowodnię samej sobie, że dam radę odciąć się od napadów i prowokowania wymiotów z niewytłumaczalnej przyczyny. Udowodnię sobie, że mam siłę, że potrafię walczyć o siebie, o swoje ciało i psychikę. Nie chcę się niszczyć, wewnątrz i tak jestem zepsuta wystarczająco. Nie chcę pogarszać problemu tarczycy, do tego i tak mam już problem ze wzrokiem, tak że ratują mnie soczewki, moje zęby są pożółkłe i nie należą do idealnych ala hollywoodzki uśmiech, a włosy przy myciu też niezbyt silnie trzymają się na głowie. O i tak przy okazji, z niewiadomych przyczyn nie mam okresu, powinien przyjść minimum tydzień temu, ale chyba nie spieszy mu się do mnie. W sumie ja też za tobą kochany nie tęsknię.
Odezwę się do Was kochane niedługo. Za kilka dni, bo pragnę Wam napisać że daję sobie radę, że myślę pozytywnie i rankiem budzę się z motywacją.
Ja po prostu chcę ODNALEŹĆ RÓWNOWAGĘ I SAMOKONTROLĘ, bo wtedy wszystko przychodzi mi łatwiej, widzę lepsze strony każdej sytuacji i nie zamartwiam się tym czego nie ma.
Wam, życzę dobrej nocy i jutra :*
Modlę się by tym z nas, które zmagają się z zaburzeniami czy też nie, które karzą się za błędy i nie sprostanie oczekiwaniom, które po prostu tu są i mają jakikolwiek problem - modlę się by ukojenie przyszło czym prędzej i by każdego dnia pojawiały się dla Was, dla Nas co raz to większe promienie słońca :)
Kocham Was, mimo że nie znam osobiście.
piątek, 15 sierpnia 2014
I need control.
Kochane moje dziękuję Wam za wszystkie szczere komentarze :* Sprawiły, że chcę zawalczyć o swoje samopoczucie i sposób myślenia póki jestem jeszcze na początku i nie wpadłam zbyt głęboko w to bagno, którego gównianego charakteru mam świadomość.
Jak do tej pory nie obiecywałam sobie, że wymiotuję ostatni raz. Aż do dziś. Dziś to sobie obiecałam i zrobię to dla siebie i dotrzymam tej obietnicy. Uczynię wszystko i postaram się za wszystkie czasy, by więcej nie dopuścić do siebie myśli by wepchnąć szczoteczkę do gardła.
Wiem, że mogę na Was liczyć, że będziecie mi kibicować by już nie zdarzały się takie epizody. Na razie było ich 4, ale wiemy jak łatwo ta liczba mogłaby zamienić się w 40. A tego nie chcę zdecydowanie.
Chcę odzyskać poczucie kontroli nad sobą i swoimi wyborami, chcę wrócić do pozytywnych (i zdrowych) myśli otaczających sport i dietę, a przede wszystkim do nie poddawania się i pochłaniana wszystkiego co się znajdzie, tylko dlatego, że zjadłam jeden wysokokaloryczny posiłek (kiedyś tak umiałam).
Na razie plan wygląda tak:
- 1000 kcal dziennie, maksymalnie 1200 pod warunkiem, że minimum 300 kcal spalę ćwiczeniami
- codziennie jak najwięcej ruchu, aktywności
- minimum 4 - 5 razy w tygodniu bieganie, rower, ćwiczenia (ale jako trening, nie rekreacyjnie) - najlepiej spalać ok. 200 kcal
- 1 - 2 dni poświęcone na regenerację organizmu
- podstawą zdrowego żywienia są: twarożek, owsianka (mogę dodać do niej miodu), warzywa, ryby, zupy, kasze, chude mięso, ciemny chleb, owoce
- ograniczenie pszennego pieczywa i makaronu, smażonych potraw, słodyczy (maksymalnie 2 razy w tygodniu mała porcja jakiejś słodkości np. budyń)
- w ramach bilansu mogę zjeść 3 razy w tygodniu lody, ale te jak najmniej sztuczne, przetworzone i dosładzane
Zaczynam małymi kroczkami ku zmianom, by na razie nauczyć się umiaru, którego mi brakuje. Potem, w dalszych planach marzę by jeść słodkości od święta w minimalnej ilości i nie potrzebować więcej.
Za każdą Waszą radę i sugestię z góry dziękuję.
Jeśli macie osobiste rady jak unikać i przezwyciężać napady obżarstwa to chętnie się z nimi zapoznam :)
Dobranoc moje kruszyny.
wtorek, 12 sierpnia 2014
I gotta fight
Zawsze myślałam Jak można prowokować wymioty? Jak można wsadzać palce do gardła albo szczoteczkę? Teraz sama zrozumiałam. Można. Tak o, po prostu... by poczuć się lepiej... mniej winnym... by poczuć, że część kalorii się nie przyswoiła i by mieć nadzieję, że może nie zmienią się dzięki temu one w tłuszcz.
Nie chciałam i nadal nie chcę by to był sposób na grzechy odchudzania.
Tylko dlaczego ponownie wczoraj, gdy sporo zjadłam tak łatwo mi to przyszło?
Co powinnam zrobić?
Czy to już bulimia?
A może jednak tylko panikuję?
Miałam odchudzać się mądrze i skutecznie, a w głowie nadal żadnego konkretnego planu. Czas się za niego wziąć i przejąć kontrolę.
piątek, 8 sierpnia 2014
My explanation
Niedługo minie dokładnie miesiąc jak pisałam tu ostatni raz. Nie wiem, czy ktokolwiek przez ten czas tu zaglądał, ale nie mniej należą się Wam wyjaśnienia.
Nie było mnie z banalnego i najbardziej irytującego powodu - zepsutego laptopa, który trafił na 14 dni do naprawy. Wrócił gdy już byłam w górach na wyjeździe.
Jako opiekunka chyba zdałam egzamin, maluchy zdawało się, że mnie polubiły. Ludzie jak to bywa jedni fajniejsi, inni nieco bardziej ciężcy w obejściu, ale i tak wyjazd był dla mnie WSPANIAŁY. Żałuję, że tak szybko minął ten czas, że tak szybko się skończyło i że już wróciłam.
Odnośnie mojego celu bycia tu, na blogu - nie wiem ile ważę, wiem tylko że w górach mniej jadłam wciągu dnia, za to wieczorami imprezowałyśmy (tzn alkohol), ale wiele chodziłam i ostatecznie wróciłam z 0,5 cm szczuplejszym udem. Teraz staram się trzymać to, co robiłam przez ostatnie dnie, czyli jeść małe porcje, jak najdłużej je jeść i przeżuwać, ale pozwalać sobie na co nieco w granicach rozsądku.
Muszę ułożyć jakiś zarys planu, by wiedzieć co robić, jak działać. Nic na siłę. Teraz działam by osiągnąć efekt na długo, bez wpadek = obżarstwa po kilku dniach na 500 kcal.
Postaram się może na początek jeść ok. 1000 - 1200 kcal i ruszać się jak najwięcej, a jak najmniej siedzieć bezczynnie.
Jedno podczas mojej nieobecności zrozumiałam: nie chcę iść drogą która wpędza mnie w poczucie winy, w panikę i doprowadza do utraty kontroli i załamania wiary, że mi się uda.
Gdy mnie nie było dwa razy posunęłam się do tego, że sprowokowałam wymioty. Potem kilka razy nachodziła mnie jeszcze taka chęć. To był potężny upadek mojej dumy. Poczułam się jakbym miała bulimię - nagle zrozumiałam to o czym niektóre piszą, upokorzenie, poczucie beznadziejności i fakt, że ulga która przychodzi z kolejnym odruchem wymiotnym ulatuje gdy tylko skończysz i pozostaje po niej poczucie zawiedzenia samego siebie i niewystarczającej siły wewnętrznej.
Nie chcę tak. Chcę być chuda - z tego nie zrezygnuję, ale nie chcę bulimii, nie chcę by wymiotowanie stało się zamiennikiem walki z pokusami.
Nie było mnie z banalnego i najbardziej irytującego powodu - zepsutego laptopa, który trafił na 14 dni do naprawy. Wrócił gdy już byłam w górach na wyjeździe.
Jako opiekunka chyba zdałam egzamin, maluchy zdawało się, że mnie polubiły. Ludzie jak to bywa jedni fajniejsi, inni nieco bardziej ciężcy w obejściu, ale i tak wyjazd był dla mnie WSPANIAŁY. Żałuję, że tak szybko minął ten czas, że tak szybko się skończyło i że już wróciłam.
Odnośnie mojego celu bycia tu, na blogu - nie wiem ile ważę, wiem tylko że w górach mniej jadłam wciągu dnia, za to wieczorami imprezowałyśmy (tzn alkohol), ale wiele chodziłam i ostatecznie wróciłam z 0,5 cm szczuplejszym udem. Teraz staram się trzymać to, co robiłam przez ostatnie dnie, czyli jeść małe porcje, jak najdłużej je jeść i przeżuwać, ale pozwalać sobie na co nieco w granicach rozsądku.
Muszę ułożyć jakiś zarys planu, by wiedzieć co robić, jak działać. Nic na siłę. Teraz działam by osiągnąć efekt na długo, bez wpadek = obżarstwa po kilku dniach na 500 kcal.
Postaram się może na początek jeść ok. 1000 - 1200 kcal i ruszać się jak najwięcej, a jak najmniej siedzieć bezczynnie.
Jedno podczas mojej nieobecności zrozumiałam: nie chcę iść drogą która wpędza mnie w poczucie winy, w panikę i doprowadza do utraty kontroli i załamania wiary, że mi się uda.
Gdy mnie nie było dwa razy posunęłam się do tego, że sprowokowałam wymioty. Potem kilka razy nachodziła mnie jeszcze taka chęć. To był potężny upadek mojej dumy. Poczułam się jakbym miała bulimię - nagle zrozumiałam to o czym niektóre piszą, upokorzenie, poczucie beznadziejności i fakt, że ulga która przychodzi z kolejnym odruchem wymiotnym ulatuje gdy tylko skończysz i pozostaje po niej poczucie zawiedzenia samego siebie i niewystarczającej siły wewnętrznej.
Nie chcę tak. Chcę być chuda - z tego nie zrezygnuję, ale nie chcę bulimii, nie chcę by wymiotowanie stało się zamiennikiem walki z pokusami.
Muszę tylko znaleźć swoją drogę do bycia chudym.
Pragnienie chudości mnie nie opuści - to mogę obiecać.
A także to, że będę chuda, może nie za miesiąc, ale może za rok.
Powoli ale z dobrymi nawykami, bez kompulsywnego jedzenia, bez utraty kontroli.
Dziękuję tym z Was, które przy mnie zostaną. Dziękuję za wszystkie słowa. Cały czas o Was myślałam, nie zapomniałam, bo stałyście się już sporą częścią mojej historii - obsesja na punkcie odchudzania (czasem silniejsza, czasem stłamszona) pozostanie na pewno śladem w moim życiu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)